Mikrofikcja: Zaporożec

Ewa Grzybowska

ZAPOROŻEC

Czas nigdy nie miał dla niego większego znaczenia. Jego życie odmierzały przejechane kilometry, a nie upływ lat. Godziny, dni, czasem tygodnie mijały niemal niepostrzeżenie, zlewały w jeden strumień bez początku ani końca. Tu i ówdzie na jego karoserii i podwoziu pojawiały się nowe ogniska rdzy, a zawieszenie nie było już tak mocne jak kiedyś, ale on wciąż trwał, chociaż wydawało się, że dawno powinien odejść w niebyt, zastąpiony przez nowoczesne, naszpikowane elektroniką samochody.

Czas miał jednak to do siebie, że był nieubłagany. Gdy kolejny raz zerwał mu się wahacz, jego ówczesny właściciel zdecydował, że nie warto go już naprawiać. ZAZ Zaporożec 968M nie należał przecież do elitarnego grona klasyków. Dawny „samochód dla ludu” teraz był już stary.

Zawodny. Niepotrzebny.

Przestarzały.

Sprzedano go za jakieś grosze, w cenie złomu. Pieniądze przeszły z ręki do ręki, a potem załadowano go na lawetę i porzucono na złomowisku. Wydawało się, że tutaj osiągnął kres swojej drogi. Stopniowo pogrążał się w letargu, sądząc, że nic już go nie czeka, może poza niewdzięczną rolą dawcy narządów dla innych aut. Czasem jeszcze śnił, że jedzie szeroką, asfaltową drogą, a za jego kierownicą siedzi nowy kierowca, ale to było tylko marzenie, które nigdy nie miało się spełnić. Bo kto mógłby chcieć kupić takiego starego zaporożca?…

Jednak wraz z wiosną nadeszła szansa na odmianę losu. Pewnego dnia na złomowisku pojawił się Artem. Przyszedł po części do motocykla, ale błękitny zaporożec, zaparkowany nieco na uboczu, pod płotem, zwrócił jego uwagę. Mężczyzna długo oglądał zawieszenie i silnik samochodu, potem negocjował cenę. Zaporożec nie wiedział jeszcze, co tego z wszystkiego wyniknie, ale zaczęła tlić się w nim iskierka nadziei. Pieniądze znów przeszły z ręki do ręki, a następnego dnia pojawił się transport i zabrano go do nowego domu. Czekał na niego garaż i prawdziwy warsztat – jednak nie po to, by wypruć z niego części; Artem zamierzał przywrócić mu dawną świetność.

Okazało się, że jego nowy właściciel był pasjonatem starych aut. Zaporożec uznał to za fascynujące. Przecież kiedy zjeżdżał z taśmy produkcyjnej, tego młodego człowieka nie było jeszcze na świecie. Ludzie jednak wciąż potrafili zaskakiwać – tym razem pozytywnie. Artem spędził przy jego naprawie wiele godzin, poświęcając mu każdą wolną chwilę, z takim zaangażowaniem, jakby chodziło o chorą osobę.

Kiedy zaporożec wreszcie wytoczył się z garażu, znów o własnych siłach, z nowym kierowcą, poczuł się tak, jakby ubyło mu co najmniej dziesięć tysięcy kilometrów. Jego silnik warczał głośno, płosząc wszystkie ptaki w okolicy. Ruszyli w pierwszą trasę, po okolicznych bocznych drogach, a parę tygodni później wzięli udział w rajdzie klasyków. Zaporożec nigdy nie przypuszczał, że na starość będzie się ścigał. Wydawać by się mogło, że dla takiego dziadka to zbyt duże wyzwanie, ale Artem widocznie uważał inaczej, choć zaporożec nie miał wspomagania ani nawet napędu na przednie koła. I nie pomylił się – w silniku starego auta tkwiło wystarczająco dużo mocy i werwy, a odrestaurowane zawieszenie okazało się odporne na wymagające, szutrowe drogi. Czasami koła wpadały w głębokie koleiny, czasem zarzucało ich na zakrętach, czasem zdarzyło im się zakopać w piachu – ale z każdej opresji wychodzili zwycięsko.

Wszystko skończyło się raptownie pewnego dnia. Zaporożec wyczuwał, że małe miasteczko pod Żytomierzem nie było już tak spokojne jak wcześniej. Dało się to wyczuć w atmosferze. Niewiele z tego wszystkiego rozumiał – to były sprawy ludzi, odległe i niepojęte. Wydawało się, że jego garażu nic mu nie grozi, że tutaj niebezpieczeństwo nie zdoła do niego dotrzeć. Czasem tylko słyszał echa odległych wystrzałów. Brzmiały jak suchy trzask gałęzi, gdy najechało się na nią kołem. Tęsknił za swoim kierowcą; martwił się, bo Artem do niego nie zaglądał. Jeszcze niedawno gnali po krętych, bocznych drogach, przez zaśnieżone pola i lasy, przygotowując się do nowego sezonu wyścigów. Teraz – kompletna cisza. Stagnacja. Artem tylko raz wpadł w pośpiechu do garażu, by zabrać narzędzia. Widocznie były potrzebne gdzie indziej.

Zaporożec mógł tylko czekać, aż jego kierowca wróci i wszystko będzie znów jak dawniej.

* * *

Nie wie, ile czasu tak upłynęło. Tygodnie, może miesiące. Ale wreszcie nadchodzi dzień, gdy drzwi garażu otwierają się szeroko z głośnym skrzypieniem. Do wnętrza pomieszczenia zagląda jasne światło dnia. Jest późna wiosna, środek lata, a może wczesna jesień – to nie ma znaczenia. Najważniejsze jest to, że Artem wrócił do niego cały i zdrowy. Wydaje się starszy, znużony, jakby przytłaczał go jakiś wielki ciężar, ale uśmiecha się na widok samochodu, przejeżdża dłonią po przykurzonej masce. Zaporożec wie, że dużo dla niego znaczy; tak jak on, przetrwał.

Korba idzie w ruch, rozlega się głośny warkot silnika. Zaporożec razem ze swoim kierowcą wyjeżdża na zalane słońcem podwórze, a potem na znajomą trasę, którą przebyli już tak wiele razy. Piach zgrzyta pod kołami, kręta, polna droga, ciągnąca się aż po horyzont, wydaje się nie mieć końca. Po jej obu stronach złocą się pola słoneczników, a niebo ponad nimi ma dokładnie ten sam kolor, co karoseria samochodu.

Znów są razem.

* * *

Post na Facebooku