Mateusz Wyszyński
ENTROPIA
Zbrojne siły tyrana otoczyły kordonem ludzi maszerujących na kapitol. Wszystko odbywało się w ciszy, w której dało się wyczuć ogromne napięcie. Kilka tysięcy osób zgromadzonych w małej przestrzeni i żadna nie wydawała najcichszego dźwięku.
Mędrzec spokojnym krokiem wyszedł przed czoło pochodu. Stanął dumnie wyprostowany. Z długą brodą, w białej szacie i sandałach z rzemieniami wyglądał jak człowiek z dawno minionej epoki. W tłumie, który prowadził, wszyscy nosili takie same ubrania.
Mędrzec spoglądał spokojnym wzrokiem na schowane za czarnymi szybami twarze wojowników blokujących mu drogę. Każdy z nich był uzbrojony w tarczę i pałkę elektryczną, ale u pasa zwisała im także broń palna.
Zbrojni rozstąpili się i przepuścili tyrana. Odsłoniętą twarz przecinała mu blizna, przechodząca od prawego oka, przez nos, aż pod lewy kącik ust.
– Poddajcie się – rzekł tyran. – Przegraliście.
Mędrzec uniósł brew.
– Czyżby? – zapytał.
– Rozejrzyj się. Jesteście otoczeni. Wasz wielki ruch odrodzenia został zgnieciony jeszcze zanim się rozpoczął.
Mędrzec złożył ręce za plecami.
– Obawiam się, że nie doceniasz naszej potęgi – rzekł.
Tyran parsknął.
– Jakiej potęgi? – spytał, wyszczerzając zęby. – Jesteście niczym! Nie macie żadnego uzbrojenia. Moja armia zetrze was w proch.
Mędrzec milczał, więc tyran mówił dalej:
– Powiem ci, co się teraz stanie. Ty oddasz się w nasze ręce, a twoi ludzie się rozejdą. Na tym skończy się wasza krótka historia. Nie mam ochoty urządzać tutaj masakry. A wiesz, że mógłbym. Wystarczy, że kiwnę palcem, a uzbrojony satelita na orbicie zamieni cały wasz hipisowski ruch w krwawą miazgę.
– Biedny człowieku – rzekł mędrzec, a w jego głosie był szczery smutek. – Nie wiesz, czym jest potęga.
– Nie chcesz, żebym ci udowodnił, że się mylisz.
Mędrzec pokręcił głową. Wyglądał jak nauczyciel, który zawiódł się, gdyż jego uczeń nie rozumie lekcji.
– Mylisz potęgę ze zdolnością do niszczenia – powiedział. – Jesteś jak dziecko, które po deszczu rozdeptuje ślimaki na chodniku. Uważasz, że jesteś potężny, bo możesz w każdej chwili zniszczyć czyjeś życie. Odebrać matkę dzieciom, które będą po niej rozpaczać do końca swoich dni. Nie dostrzegasz, że może to także zrobić silniejszy podmuch wiatru na górskim zboczu albo nieuważny, słaby człowiek za kierownicą pojazdu. Chełpisz się mocą swojej broni… Jakiej trzeba mocy, by coś niszczyć? Wszystko samoistnie dąży do zniszczenia. Drzewa upadają. Pałace popadają w ruinę. Ludzie zmieniają się w ziemię, ziemia w piach, piach w pył, pył w atomy.
Tyran nie odzywał się, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmieszek, który zapewne miał wyrażać politowanie. Ale błysk w jego oczach zdradzał, że słowa starca go drażniły.
Mędrzec mówił dalej:
– Jesteś niczym więcej jak marionetką. Jesteś posłusznym niewolnikiem wieczności, który popycha rzeczy w kierunku, w którym i tak podążają. Gdy łódź płynie z prądem rzeki, nietrudno jest jej nadawać pęd.
Mędrzec zawiesił głos. Kucnął i wyciągnął rękę do owada na chodniku. Było to skrzydlate stworzenie zapylające rośliny. Zmęczone palącym słońcem i suchotą miasta, wylądowało na betonie, by skonać. Mędrzec delikatnie podsunął owadowi palec i gdy ten się go zaczepił, wstał.
Tyran przyglądał się tej scenie w milczeniu, zaciskając usta w wąską kreskę.
Ktoś z tłumu podał butlę z wodą. Mędrzec zanurzył w niej palec i zawiesił nad owadem, który spił wiszącą kroplę. Chwilę później poderwał się energicznie do lotu i zniknął im z oczu.
Mędrzec zwrócił wzrok z powrotem na tyrana.
– Prawdziwą potęgą jest kreacja – rzekł. – Gdy wszechświat dąży do chaosu, utrzymać układ w uporządkowaniu. To ciężka, mozolna i wiecznie trwająca praca. To ciągła walka. Nic, o czym miałbyś pojęcie.
Mędrzec obrócił się dookoła i przemówił głośniej:
– Potężny jest nie ten, który zadaje rany, lecz ten, który je opatruje! Nie jest potęgą powalać drzewa, tylko sadzić lasy! Nie ma mocy w rujnowaniu budynków, tylko w stawianiu domów!
– Ckliwa mowa – prychnął tyran – którą sam przyznałeś mi potęgę, bo oto stoisz w centrum największego planetarnego imperium. Mojego imperium.
Mędrzec uśmiechnął się z politowaniem.
– Strach jest fundamentem, na którym nie utrzymają się najsłabsze budowle.
Tyran zmarszczył brwi i fuknął wściekle przez nos.
– A co ty, o wielki filozofie, zbudowałeś? – Tyran wyciągnął rękę i objął nią tłum. – Zgromadzenie niedojd w białych sukienkach pod gołym niebem, karmiących się pacyfistycznym biadoleniem? Nie zbudowałeś nic, bo właśnie ty jesteś tutaj tym, który jest słaby. Który chce niszczyć, licząc, że dokona zamachu stanu!
Tyran spoważniał. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a oczy wlepione w mędrca zwęziły się.
– Ale nie uda ci się tego zrobić – powiedział. – Nie zniszczysz mnie, bo ja i moje imperium jesteśmy niepokonani. Przetrwamy ciebie, a potem jeszcze tysiące kolejnych uderzeń. Ty będziesz już dawno gnił w lochu, a ja, wciąż na tronie, już nawet nie będę cię pamiętał.
Mędrzec uśmiechnął się i rzekł:
– Będę żył znacznie dłużej od ciebie.
Twarz tyrana nie wyrażała żadnych emocji i chyba właśnie to było w niej najbardziej przerażające. Podszedł do mędrca, wyciągnął zza paska nóż i podciął mu gardło.
Mędrzec nie wydał z siebie żadnego dźwięku, poza jednym, głośnym wydechem przez nos.
Również tłum obserwował tę scenę w milczeniu. Jakby był na to przygotowany.
Mędrzec upadł na kolana, a potem na plecy. Wzrok miał cały czas utkwiony w oczach tyrana. Krew rozlała się na jego szatę i na chodnik. Wlała się do zagłębień między płytami i szkarłatnymi strumyczkami rozpłynęła się na wszystkie strony.
Osoba stojąca najbliżej przykucnęła i zanurzyła palec w krwi. Wyprostowała się i nasmarowała na twarzy czerwoną kreskę. Zaraz kolejni zaczęli robić to samo.
Tyran przyglądał się im i poczuł ucisk w żołądku. Powoli wycofał się między swoich ludzi.
Nie wiedział wtedy jeszcze, że to cięcie ostrza miało okazać się największym w dziejach ludzi aktem stworzenia.
Nie wiedział, że tym cięciem nie zabił mędrca i jego ruchu.
Tym, co zabił, było jego imperium strachu.
* * *